poniedziałek, 7 maja 2018

Komu wolno lubić anime

Obejrzałam ponad pół tysiąca anime. Znam młodszych od siebie, którzy wbili ponad tysiąc. Siedzę w swoim bąbelku starannie dobranych znajomych, którzy nie boją się przyznać, że czegoś nie widzieli, nie wyśmiewają innych, że widzieli mniej, a gdy porównują długość i jakość e-penisa, zawsze robią to żartobliwie, nigdy z wyższością. Dlatego każda podróż poza mój bąbelek niezmiennie zaskakuje.

Mieliśmy ostatnio kilkoro celebrytów przyznających się w social mediach, że lubią anime. Michael B. Jordan, przystojny, czarnoskóry aktor, w jakimś programie telewizyjnym kilka lat temu przyznał, że fascynuje go Japonia i anime. Ostatnio zagrał uwielbianego przez widzów Killmongera w Czarnej Panterze Marvela, czym zwrócił na siebie uwagę w mediach społecznościowych, a użytkownicy odkopali tamte wywiady i obwołali go Jednym z Nas. A że grana przez niego postać, mimo bycia złym mordulcem, interesowała i miała jakieś motywacje (co u Marvela rzadkie), spotykał się głównie z pozytywnymi komentarzami. Oczywiście nie trwało to długo, bo gdy tylko Jordan publicznie wymienił dwa ulubione tytuły, Naruto i Dragon Balla, został skrytykowany, że co z niego za fan, jeśli lubi tylko popularne kreskówki dla młodzieży.

Parę dni później Kim Kardashian również zdradziła, że kocha anime, a właściwie "ma na jego punkcie obsesję". Tu reakcje były już dużo szybciej i mocniej negatywne. Niektórzy twierdzą, że to przez to, że jest kobietą, a kobiety są surowiej oceniane przez geeków. Wydaje mi się jednak, że to bardziej wina jej wizerunku - Kardashian jest znana głównie z reality show o swojej bogatej rodzinie. Oraz z małżeństwa z raperem Kanye Westem, który również jest fanem klasyki anime. Być może stąd ta interpretacja pod kątem seksizmu - nawet oficjalne konto Funimation zapytało Kim czy Kanye "zmusił ją do oglądania Akiry", co faktycznie było niesmaczne. Żart o tym, że ma udowodnić swoje fanostwo linkiem do profilu na My Anime List również był niezbyt udany.
Widziałam za to sam zachwyt nad Britney Spears, która chwali się w internecie fanartami i cosplayami swojego syna. Też prawie tylko z Dragon Balla, ale wspierającej mamusi małego chłopca łatwiej wybaczyć. Tak samo Robinowi Williamsowi, który nawet nazwał córkę Zelda, po księżniczce ze znanej serii gier Nintendo. A żart Samuela L. Jacksona, że poza anime lubi też hentaje, spotkał się głównie z entuzjastyczną aprobatą, ale i wypytywaniem o konkretne tytuły. Pewnie dlatego Jamie Lee Curtis, gdy wybrała się na EVO, największy turniej konsolowych bijatyk, to w cosplayu noszącego maskę Vegi ze Street Fightera - o czym poinformowała internet dopiero po fakcie. Dzięki temu ominęła dokładnego egzaminowania o ulubione tytuły i części.

Ale próby ograniczenia liczebności fandomu mają też charakter lokalny. JPF opublikował pierwszy tom Dragon Ball Super, a potem post na Facebooku, tłumaczący między innymi, że mangę czyta się odwrotnie. Większość komentujących to młodzi ludzie wychowani na japońskich komiksach, którzy nie mogą uwierzyć lub wprost wyśmiewają, że ktoś może być aż tak niewtajemniczony, że tego nie wie. A to przecież znów ten najbardziej mainstreamowy Dragon Ball. Powołują się na to, że w 2018 roku już każdy powinien to wiedzieć - raczej nie było ich jeszcze na świecie, gdy tomiki miały ostrzeżenia, a nawet strzałki informujące o kierunku czytania. Albo gdy strony były odwracane, by dostosować je do zachodniego czytelnika. Ja z kolei pamiętam młodych ludzi tworzących "polskie mangi" od prawej do lewej, żeby były bardziej TRÓ i jak koszmarnie nieczytelne były, bo owa młodzież nie miała pojęcia o języku komiksu, nawet takiego w zachodnim układzie.
Mój bąbelek jest przyjazny i komfortowy. Nie spotkałam się nigdy z wrogim wykluczaniem ani żądaniem udowadniania, czy naprawdę coś lubię. Przynajmniej nie świadomie - raz gdy miałam 17 lat, poszłam na imprezę w koszulce Queen i pewien chłopak wypytywał mnie o tytuły i kolejność albumów, ale nie załapałam wtedy o co mu chodzi. Miałam tylko cztery kasety, które zresztą zarżnęłam bezustannym słuchaniem i piracki CD z nieuporządkowanymi empetrójkami. Pewnie i moja dzisiejsza wiedza i doświadczenie by nie wystarczyły, pewnie to, że wolę Innuendo od Bohemian Rhapsody zostałoby uznane za brak gustu. Wiecie, Queen, jeden z najbardziej znanych zespołów w historii muzyki?

Fandom mangi i anime z jakiegoś powodu przyciąga osoby czujące się jak odszczepieńcy, które z kolei barykadują się w swojej elitarności i walczą z prawdziwymi i, częściej, wyimaginowanymi, atakami. W 2003 roku, 15 lat temu, program Uwaga! na TVNie wyemitował reportaż o tym, jak goła pupa Bulmy w jednym z pierwszych tomów Dragon Balla (może nawet pierwszym? Mój komplet od paru lat tkwi gdzieś pod Bydgoszczą) demoralizuje młodzież. Materiał był szeroko komentowany w fandomie i nadal czasem jest wspominany - słyszałam o przynajmniej jednym przypadku gdy dziecko młodsze od samego reportażu go wspominało. Pokolenie zdefiniowane piętnem pośladków.
Podoba mi się, gdy coś, co lubię staje się popularne. łatwiej wtedy o dostępność, porządne wydanie, o gadżety, dobrej jakości fanarty. Wiele lat wzbraniałam się przed czytaniem Jojo's Bizarre Adventure, bo nie miałam ochoty na piękne Duwangi. Spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli coś miało ekranizację lub choćby skanlacje czy suby, to już nie jest prawdziwie niszowe, już słyszało o tym przynajmniej kilka setek ludzi na całym świecie. Część z nich być może już jest albo wkrótce będzie z czegoś znana, bo wbrew temu, czego uczy nas anime, wiele osób potrafi mieć różne zainteresowania i umiejętności, które nie przestają istnieć, gdy spada nam nagle z nieba cycata anielica. Również mam ten odruch co najmniej irytowania się, gdy ktoś niegodny dotknie tego, co lubię - i na przykład oceni jakąś historię po adaptacji anime, a nie oryginalnej książce, która posłużyła jako luźna podstawa do mangi, którą anime zaadaptowało. Ale godzę się z tym, bo część widzów tego anime poprzestanie na nim, a być może kilkoro zainteresuje się dalej i posłucha mojej rekomendacji kolejnej, mniej znanej mangi tego samego autora. I będziemy razem fangirlować głupiutkiego koalołaka. A jeśli nie, jeśli nadal jedyne fanarty muszę sobie sama narysować lub zamówić za pieniądze - to cóż z tego? Traktując z pogardą kogoś, kto zobaczył Aggretsuko dopiero na Netfliksie, a nie, jak ja, czekał z utęsknieniem na każdy odcinek oryginalnej serii, na pewno nie zrobię go fanem, a pewnie i odstraszę. Przyjazne i wyrozumiałe nastawienie przynosi dużo lepsze efekty, ale nie gwarantowane - na pewno jednak nie psuje atmosfery, polecam.

Notka ilustrowana screenshotami z anime Wooser's Hand-to-Mouth Life: Awakening Arc.

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.