wtorek, 17 stycznia 2017

Bakumatsu Rock

Ekranizacje gier bardzo rzadko się udają. Przenoszenie interaktywnego, wymagającego działania medium na pasywne oglądanie ma wiele pułapek, nie mówiąc już o ograniczeniach czasowych w skondensowanej fabule, różnych ścieżkach i wyborach prowadzących do różnych wyników. Tutaj nawet nie mam pojęcia o rozgrywce lub fabule oryginału, równie dobrze pierwowzorem mogłaby być manga - to właśnie uważam za sukces tej adaptacji!

Dawno, dawno temu, Europejczycy próbowali zapanować nad światem, rywalizując jednocześnie między sobą nawzajem. Dotarli także do Japonii i namieszali na tyle, że nowy szogun wypędził ich, zamknął granice i wprowadził surowe kary za każdy kontakt niekontrolowany przez jego rząd. Paręset lat później przybyli Amerykanie, pogrozili i granice otwarto z powrotem, a urząd szoguna zlikwidowano. Właśnie o tej przemianie opowiada Bakumatsu Rock, tylko że w drugą stronę, bo jacykolwiek obcokrajowcy pojawiają się tylko na kilka sekund, w bonusowej scenie po napisach.
Główny bohater to pełen energii entuzjasta rockowej muzyki, Ryoma Sakamoto. Co oczywiście oznacza, że Shinsengumi będą tymi złymi - tutaj nie są jednak policją, a wytwórnią idoli, których popowe piosenki pomagają szogunowi kontrolować społeczeństwo. Tak, to ta dziwaczna reinterpretacja historii, jakie uwielbiam w japońskiej popkulturze. Przy czym nikt nie został tu nagle dziewczyną, kobiet w ogóle jest bardzo mało i służą głównie jako źródło komedii. To w końcu seria dla dziewczyn, gdzie rockerzy rockują tak mocno, że moc rocka niszczy im ubranie od pasa w górę, mamy też obowiązkowy odcinek z wyprawą do łaźni i walką zespołów na golasa.
Projekty postaci są szalone, kolorowe i szalenie niepraktyczne dla potencjalnych cosplayerek, a dziwactwa opierają się głównie na anachronizmach. Wiedząc więcej o historii Japonii wyciągniemy trochę więcej, ale znowu nie aż tak dużo żeby specjalnie studiować podręczniki. Wszystko, czego naprawdę potrzebujecie wiedzieć: chodzi o bunt przeciwko kontrolującej władzy i zastałym normom. A co się do tego lepiej nadaje, niż rock? Oczywiście taki łagodny, popowy, w wydaniu japońskim. To był mój główny problem z tym anime już od trailerów - tak naprawdę rockowe piosenki głównych bohaterów i popowe piosenki idoli trudno odróżnić od siebie na sam słuch, trzeba zwrócić uwagę na działanie. Idolowy pop hipnotyzuje społeczeństwo i sprawia, że Japończycy są posłuszni szogunowi i się nie buntują. Kanalizuje ich energię i pieniądze w koncerty, eventy, kupowanie gadżetów, bicie się o autografy. Z kolei rock wyrywa ich spod tej kontroli, przemienia w lepszych ludzi i uszczęśliwia naprawdę, samą muzyką, nie komercyjną otoczką.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o obsadzie głosowej, tym bardziej, że mamy tu rzadki przypadek Toshiyukiego Morikawy brzmiącego jak mój husbando, Kojuuro z Sengoku Basary - to aktor o bardzo dużej skali, więc rzadko mu się to zdarza. W dodatku grany przez niego Hijikata to jeden z głównych bohaterów! Jest tu też Keiji Fujiwara (Ardyn - Final Fantasy XV, Maneo - Miss Monochrome, Silver Karasu - Ninja Slayer), jako Kondou, dowodzący Shinsengumi - a więc znów tatuś/wujek/opiekun. W roli Ryomy Sakamoto a zarazem i głównego bohatera występuje wokalista Granrodeo, Kishou Taniyama (Natsuki - UtaPri, Jean - Attack on Titan). A jako zły złol Naosuke Ii, wyglądający jak cosplayer Sephirotha w dodatku z przepaską na oku - Yasumoto Hiroki (Guile - Street Fighter IV i V, Zundar - Boueibu, Hoozuki - Hoozuki no Reitetsu). Zdecydowanie jest tu czego słuchać.
Nie wiem jaką część fabuły gry to anime adaptuje, wiem jednak, że zakończenie serii jest satysfakcjonujące i domknięte. Również mocno szczęśliwe i optymistyczne - serduszka zostają uzdrowione, wolność uratowana i tylko tych kilku dramatycznie zmarłych po drodze szkoda trochę. Oczywiście dostaniemy zapowiadającą coś więcej scenę po napisach, z granym przez Junichiego Suwabe (Ren - UtaPri, Space Dandy), komodorem Matthew Perrym w podwiązkach i spódniczce z amerykańskiej flagi. To już jednak zachęta do sięgnięcia po drugą część gry, która wyszła w tym samym miesiącu, w którym zakończyła się emisja anime.
Bakumatsu Rock ma wiele wspólnego z moją ulubioną Sengoku Basarą - oba anime to adaptacje gier, których fabuła luźno opiera się na historii Japonii, ale bardziej skupia na szaleństwie i anachronizmach. Oba anime dzielą nawet ze sobą reżysera, ale też i wielu animatorów. Właśnie dlatego lubię to anime - uwielbiam to japońskie luźne podejście do historii, gdzie przemieniają te nudne podręczniki w mnóstwo dobrej zabawy. Nie zawsze mądrej czy sensownej, ale dla takich cech to się czyta książki - mnie wystarczy, że jest kolorowo i wesoło.

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.