niedziela, 31 stycznia 2010

Sherlock Holmes by Guy Ritchie



 Roberta Downeya Jr.a pierwszy i na wiele lat jedyny raz widziałam w biografii Charliego Chaplina z 1992 roku. Wtedy wyglądał młodo, jak taki prawdziwy "jr." powinien. Potem Iron Man mnie ominął, a o bilety na Jaja w Tropikach wstydziłam się w kinie poprosić. Czego żałuję, bo Tony'ego Starka zawsze lubiłam, a w drugim z wymienionych filmów gra również Jack Black, który przyjemnie ubarwia nawet komedie romantyczne. Tego starszego, już dorośle i całkiem przyjemnie wyglądającego Downeya kojarzę głównie od pewnego czasu z Komediantem ze Strażników. Który był zabawny, ponieważ zabijał kobiety i dzieci.* Jude Lawa znałam tylko z nazwiska, nie z konkretnej roli. 
Od razu powiem - film mi się podobał. Bardzo, bardzo mi się podobał - nie aż tak mocno jak Avatar, Inglourious Basterds czy Paprika, ale dałabym mu 9/10. Pierwsze co mnie w nim zachwyciło - powrót do literackiego pierwowzoru. Zawsze irytowało mnie, że wymieszano ze sobą dwóch najbardziej znanych w literaturze detektywów, Holmesa i Poirota, i uczyniono z nich w większości popkultury bezpłciowy konglomerat. Holmes stracił jaja i nałogi, Poirotowi odebrano natręctwa i fobie. Choć ten drugi i tak lepiej na tym wyszedł. Zapowiadał ten przełom już trailer:
   
(Swoją drogą, jest w nim kilka scen które w filmie zaistniały w zupełnie inny sposób - całkiem interesujące) Och, jakież to wywołało protesty i oburzenia nagle wyrosłych spod ziemi miłośników Conan Doyle'a! Gdzież nasza czapeczka w krateczkę i majteczki w kropeczki?! W odbycie, drodzy państwo. Conan Doyle (dlaczego pomija się pierwsze imię?) nawet nie lubił tego stroju, bo NIKT NORMALNY się tak wtedy ani nigdy nie ubierał. Chyba, że cosplayerzy. A wszystko było pomysłem Pana Ilustratora. 
 Innym, totalnie rozwalającym mnie już na łopatki motywem przewijającym się w dyskusjach na temat filmu jest podobieństwo Holmesa do House'a. Bo przecież House MD był pierwszy, bo jego pierwszego zobaczyłam w telewizji, prawda? (Przypomina mi to trochę jęczenie graczy, że Dante's Inferno będzie zrzynką z Devil May Cry.) To tyle w kwestii memów stroju w krateczkę oraz House'a. A co dalej? Wspomniani świetni aktorzy stanęli na wysokości zadania. Wprawdzie Jude Law wydał mi się trochę zbyt urodziwy i gdy widziałam go na samych plakatach, obawiałam się, że będzie trochę zbyt zniewieściały. Nie był.

 Jakoś nikt poza głównym tandemem w moich oczach nie wyróżniał się szczególnie - nie byli źli, po prostu zostali zdominowani przez ową parę. Naprawdę, cudownie było zobaczyć prawdziwą, szorstką, męską przyjaźń - był nawet moment z tsundere Sherlockiem! ("O, Whatson, tego, no, fajnie, że jesteś zdrowy. No. Przejdźmy do rzeczy..." <--- mniej więcej tak to szło) Wspomnę może jeszcze tylko o dwóch, moim zdaniem trochę przerysowanych (co nie znaczy, że złych!), postaciach: 

Nieco przemroczniony Lord Blackwood...
  
  
Irena Adler albo wyglądała jak prostytutka, albo jak wannabe reverse trap. 
A, no i jeszcze spodobała mi się narzeczona WATsona: 

 Sporo smaczków, zrozumiałych nawet dla takich n00bów w świecie Doyle'a, świetna gra aktorska, znakomite dowcipy i dialogi... A, jeszcze muzyka. Stanowczo, muzyka jest genialna, ale tego można się było spodziewać po mistrzu Zimmerze. I, obok soundtracka do Avatara, będzie to drugi, który kupię w najbliższej przyszłości. Chociaż Jacek trochę narzekał, że wszystko dało się naukowo wyjaśnić i nie było zombie, mechów, kosmitów i innego syfu do którego przyzwyczaiła nas japońska popkultura. 


PS: screeny stąd, WATson celowy, idźdokinaidźdokinanojużidź! 

*Dies Domini 21.02.2010 updatius: Dzięki uprzejmości Melagnei z Opium zostałam wyprowadzona z przekonania, że to Downey grał Komedianta. Ale, seriously, Morgan to jego zaginiony brat bliźniak!

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.