poniedziałek, 23 maja 2016

O tym jak przestałam się dąsać i pokochałam Ninja Slayera

 Podobno fanem anime jest się przeważnie około dwóch lat, więc przy moim tempie publikacji możecie tego nie pamiętać: nienawidziłam Ninja Slayera gdy był oryginalnie emitowany. Ale już mi przeszło i oto dlaczego.


 Głosy

Toshiyuki Morikawa (Isshin Kurosaki - Bleach, Minato Namikaze - Naruto) to bardzo dobry seiyuu o dość dużej skali. To dobrze dla niego, bo pewnie łatwiej mu znaleźć zatrudnienie, ale ja cierpię, bo uwielbiam ten jeden, konkretny ton, którym przemawia mój husbando (Kojuuro z Sengoku Basary). Pozostałe są okej, ale to nie to samo. Z dużą nadzieją sprawdziłam więc bajkę, w której Morikawa gra główną rolę i nie zawiodłam się - to dokładnie ten sam głos! Miałam więc uszne porno przez prawie całą serię i już byłoby mi z tym dobrze...
...Gdyby się nie okazało, że w obsadzie jest więcej aktorów, których bardzo lubię! Jest więc Keiji Fujiwara (Hannes - Attack on Titan, Leorio - nowy Hunter x Hunter) znów w roli opiekuna nastolatki, tym razem w bardziej mentorskiej, a nawet dość tragicznej roli. Jest Shou Hayami (Aizen - Bleach, Vanilla Ice - Jojo), co mnie ciężko ubawiło, zwłaszcza, że jego postać ma scenę pojedynku w płomieniach z Ninja Slayerem, bardzo podobnie się zaczynającą jak Kojuuro kontra Mitsuhide w Sengoku Basarze. Jest Toshihiko Seki (Senketsu - Kill la Kill, doktor Irie - Higurashi), Kazuhiko Inoue (Kakashi - Naruto, Kars - Jojo), FukuJun (Korosensei - Assassination Classroom, Lelouch - Code Geass) w fantastycznej roli umierającej w płomieniach ofiary tortur, a z pań wybija się Chiwa Saitou (Yona - Akatsuki no Yona, Kuro - Prisma Illya) i jej TAKE THIS!, mam też nadzieję, że Sorę Amamiyę (Aqua - KonoSuba, Miia - Monmusu) będę słyszeć częściej. Oczywiście to tylko maleńka grupka osób, na które zwróciłam największą uwagę, bo ze względu na formułę w której bezustannie ktoś jest zabijany, przewija się tu całe mnóstwo głosów.


Muzyka

Ninja Slayer to nie pierwsze ani nawet drugie anime zawierające piosenki Boom Boom Satellites, ale to właśnie tu zwróciłam na nich po raz pierwszy uwagę. Boom Boom Satellites to dwóch facetów tworzących muzykę elektroniczną, mają na koncie dziewięć albumów i Back in Black, piosenka z czołówki, zawarta jest na tym najnowszym. Od razu mnie urzekła, nie potrafię pisać o muzyce, więc nie rzucę żadną mądrą terminologią, po prostu brzmi ładnie. A nie jest łatwo mnie zadowolić - w omawianej dziś serii każdy ending to jakaś inna, rockowa piosenka, ale ten ich hałas tak mnie męczył, że przewijałam, żeby tylko zobaczyć obrazki - bo te też się różnią, nawiązując do treści danego odcinka. Jeśli chodzi o sam soundtrack w tle, to jest to głównie elektroniczne plumkanie, często połączone z tradycyjnymi japońskimi instrumentami, wiecie, żeby był nińdżowy klimat nie może zabraknąć shamisenu i shakuhachi. Zdarza się też trochę mocniejszej gitary elektrycznej, albo wzniosłych skrzypiec, a główny, najbardziej epicki temat muzyczny ma chyba wszystko naraz i jeszcze trochę.


Panienki

Ninja Slayer ma trzy dziewczyny w ważnych rolach, ale wyróżnia je to, że ich wyglądu nie zaprojektował, jak zwykle, Hiroyuki Imaishi, lecz trzej Pixivowi artyści hentai: saitom, Inato Serere i Shinjiro. Dlaczego? Kto wie. Po co? Bo ładne!
Oczywiście jest tu więcej postaci kobiecych i całe mnóstwo mężczyzn oraz potworów (z męskimi głosami, wiadomo, zabijanie facetów mniej boli), ale te trzy są szczególnie ważne dla całości świata przedstawionego, zarówno w skali makro jak i mikro. Uwagę zwraca zwłaszcza Nancy Lee, dziennikarka i hakerka, sprzymierzająca i powoli zaprzyjaźniająca się z Ninja Slayerem. Nosi prowokujący strój z wycięciami w strategicznych miejscach i co chwilę popada w tarapaty, wiązana, paraliżowana i molestowana. Dzięki czemu mamy całe mnóstwo fanserwisu, jeśli kogoś kręci fikcyjna przemoc. Mnie zazwyczaj nie, ale muszę przyznać, że niektóre ujęcia z nią bardzo przypadły mi do gustu.
Jeśli chodzi o stronę graficzną poza paniami, to dostajemy świetne projekty i ich beznadziejne wykorzystanie. Trochę w sumie jak w Głupcu Nobunadze, tylko bardziej spójne, również nastawione na bycie maksymalnie cool, ale jednak podporządkowane wspólnej tematyce. Dzięki czemu, zupełnie przez przypadek, zdarzają się śliczne ujęcia i klimatyczne tła, popsute zaraz przez koszmarnie nudne i płaskie kompozycje przestrzeni w kadrach, oraz, a jakże, papierowe wycinanki. Zawsze takie same - wycinankowa Nancy Lee ma kwaśną minę i jedną rękę trochę uniesioną, więc będzie tak wyglądać nawet gdy jest nieprzytomna i przenoszona przez kogoś.
Podoba mi się za to ten cały cyberpunkowy sztafaż, nawet pomimo że, jak to w cyberpunku, rzeczywistość nie rozpieszcza zwykłych ludzi bez supermocy. Lubię też jeszcze patent z tym, że nińdże trochę świecą na neonowo, co wydaje się nie zwracać uwagi zwykłych ludzi, ale pozwala się im rozpoznawać nawzajem.


Viewster

O serwisie streamingowym Viewster dowiedziałam się właśnie przy okazji tej serii - nic dziwnego, bo nie udostępniają swoich anime dla Polski. Otóż przez te kilka lat legalnych i szybkich streamów zdążyliśmy przywyknąć do bezpiecznych, pozbawionych fantazji, tłumaczeń. Tak, zdarzają się błędy, ale mało kto się nimi przejmuje, ludziom dużo bardziej przeszkadza wrzucanie memełów i polityki - wystarczy przypomnieć sobie jak wielkie oburzenie wywołało Funimation, umieszczając #GamerGate w swoim dubbingu do Prison School. Crunchyroll w One Punch Manie przetłumaczył Mumen Rider na Unlicensed Rider - nie zabiło to żartu, bo i tak przecież było słychać co wypowiadane jest w oryginale.
No i nagle dostajemy doskonałe, soczyste trollsuby w oficjalnej, profesjonalnej wersji. Żarcioch na żarciochu, memy, przypisy do przypisów, pełna trollerka. I wreszcie zaczęło być zabawnie, bowiem oryginalny humor w Ninja Slayerze posysa.
Otóż z założenia jest to seria z najgorszym rodzajem humoru - ironicznym puszczaniem oczka do widza. Może kiedyś jeszcze do tego wrócę, ale, w dużym skrócie - ironiczne robienie czegoś polega na tym, że albo tłumaczy się widzowi, że się powtarza tę kliszę znaną z miliona podobnych produkcji, albo robi to tak źle i do bólu przewidywalnie, żeby widz się domyślił. Tutaj wybrano tę drugą drogę - Ninja Slayera ogłoszono jako adaptację napisanej przez Amerykanów Light Novel, niby to demonstrującej jak Zachód widzi Japonię. Tak naprawdę, oczywiście, to tylko chwyt marketingowy - ale oryginalną książkę można przeczytać tutaj. Wygląda dość autentycznie - literacka beznadziejność japońskiej literatury młodzieżowej i treściowa żałosność zachodniego wyobrażenia o japońskiej tradycji. Z waszych połączonych mocy!...
Natomiast sama adaptacja przekracza tę granicę i nie jest już tylko świadomą zabawą z konwencją - jest wszystkimi jej schematami, powtórzonymi do bólu i do porzygu, nawet bez żadnych inteligentnych zmian. No i tu wchodzą równie niesubtelne, ale dużo bardziej strawne suby z Viewstera. Może to kwestia tego, że zachodni humor jest po prostu lepszy, mniej żenujący - dlatego Glitter Force dużo częściej mnie śmieszyło niż Smile Precure.


Drama

No własnie - poważna, pozbawiona humoru drama wychodzi tej serii najlepiej. Niestety, gdy robią to na większą skalę czy w związku z głównym bohaterem to znów starają się przeginać. Więc kameralne tragedie są najlepsze. Jak historia Yamoto Kouki, zwykłej licealistki również opętanej przez ducha ninja. Spotyka ona głównego bohatera sporadycznie, bo jej historia nie jest jego - i vice versa. Oboje walczą z tą samą organizacją, ale nie czyni ich to sojusznikami. Cieszę się, że były w Ninja Slayerze takie elementy; nie wiem, czy cała taka seria by się sprawdziła, no bo przecież w końcu mam zwyczaj narzekać na te melodramaty od Mari Okady.


Zakończenie

Seria jest chaotyczna i imituje jakiś stary serial o karate nińdżach tak dobrze, że z założenia brakuje w niej kilku odcinków, nie dostajemy wyjaśnień kilku rzeczy, musimy się dużo domyślać. Mocno pomaga w tym przedostatni odcinek, który jest powtórką. Ale nie tego co już widzieliśmy, a tego co ominęliśmy albo zapomniano wyemitować. Dlatego maratonowanie całości było dla mnie lepsze, bo dzięki temu miałam wybrakowane elementy historii na świeżo, więc i ich uzupełnienia przyjęłam z dużą ulgą. Były też tam, oczywiście, rzeczy bez sensu i oderwane od reszty nawet bardziej niż zwykle. I znów, jak to z serią głupich gagów, jedne mnie zażenowały, inne - rozbawiły.
Natomiast jeśli chodzi o samo zakończenie, to jest to epicki showdown, od początku do przewidzenia. Praktycznie przez całą serię oczekujemy i przygotowujemy się na to i... częściowo dostarcza. Typowa estetyka Studia Trigger, któr była zabawna przy Inferno Copie, ale już dawno się wszystkim przejadła, jednocześnie kaleczy te sceny ale i wynagradza cierpliwość widza.
Dlatego trzeba to po prostu oglądać do końca żeby zrozumieć, co nie jest łatwe przy tak nieprzystępnej serii. Ale ja się poczułam usatysfakcjonowana; kluczem był odpowiedni dla mnie sposób oglądania.

POWIĄZANE

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.